środa

Recenzja: Lolita Vibrator Torture (1987)


Tytuł oryginalny: Lolita vib-zeme (aka Himitsu no hanazono)
Tytuł angielski: Lolita Vibrator Torture
Reżyseria: Hisayasu Sato
Scenariusz: -
Rok produkcji: 1987
Występują: Yutaka Ikejima, Kiyomi Ito, Takeshi Ito
                 





Czy wibrator – popularna erotyczna zabawka imitująca męski członek, zasilana przez baterię lub bezpośrednio z sieci energetycznej, wykonana z gumy, lateksu, silikonu, plastiku, metalu, bądź szkła; której rozmiary wahają się zwykle od 10 do 30 centymetrów długości i 1-5 cm średnicy, pierwotnie przeznaczona do stymulacji narządów płciowych, częstokroć stosowana i do podrażniania stref erogennych – w rękach szaleńca może przeistoczyć się w narzędzie służące do zadawania bólu?

Pewien samotny fotograf zwabia młodziutkie uczennice do usytuowanego na dachu wieżowca kontenera. Zwłoki zamordowanych, wcześniej torturowanych przy użyciu wibratora dziewcząt polewa kwasem. Wreszcie trafia kosa na kamień – zabójca uprowadza pannę, której bestialskie traktowanie zdaje się nie przeszkadzać, wręcz odwrotnie…

Sato nigdy nie przebierał w środkach, tworząc charakterystyczne wyłącznie dla siebie, szorstkie i nieprzyjemne w odbiorze kino. Dla przykładu, w roku ’89 stworzył homoseksualny „Lunatic Theatre” (nawiązujący do innego głośnego dzieła Piera Paolo Pasoliniego), później były zoofilskie „Horse Woman Dog” (1990) i „Stable Lady” (1991), z prowokatorską sceną ipsacji przy użyciu odciętego końskiego penisa. Dwa ostatnie jak na razie nie doczekały się tłumaczeń na język angielski. „Lolita Vibrator Torture”, podobnie jak „Survey Map of Paradise Lost” (1988), czy  „Naked Blood” (1995) zdaje się poruszać problem alienacji, wynikającej częstokroć z problemów w komunikacji międzyludzkiej. Wibrator jako przedłużenie, albo raczej zamiennik właściwego narzędzia gwałtu – prącia – paradoksalnie w odniesieniu do swojej archaicznej funkcji, zsyła na młodziutkie ciała gehennę. Zwyrodnialec nie potrafi jednak inaczej, wybierając atypową formę kontaktu ze swoimi ofiarami – poprzez dominację, przerażenie i dławiący ból – pozwala sobie na doznania, których jałowo egzystujący tłum może mu tylko pozazdrościć. Targany swego rodzaju wewnętrzną irytacją używa jedynego działającego, niezawodnego miernika dziewczęcej ekscytacji (albo raczej cierpienia). Bzyczący mechanizm snuje się po wargach młódek, jakby błagając o wtargnięcie do wnętrza jamy ustnej. Agresywna okupacja gardzieli i zahaczający o napięte ze strachu sutki ofiary rajd ku jej miednicy, stanowi zaledwie preludium do aktu penetracji. Ten z kolei ginie wśród odmętów niedefiniowalnego szaleństwa gwałciciela. Efekt migotania tylko dolewa oliwy do ognia. Stymulowane tęczówki poddają się wreszcie atmosferze zaszczucia i beznadziei. Tymczasem oko kamery zdaje się czymś wyraźnie interesować… zbliżenie na ogarnięte histerią, powykrzywiane w grymasie bólu lico wymiotującej krwią uczennicy szokuje dokumentalnym wręcz realizmem. Uczucie tzw. bezpiecznego strachu zostaje poważnie nadszarpnięte. Widz niejako ląduje po drugiej stronie ekranu. Ludzkie okrucieństwo nie ma granic, inna sprawa z czego wynika. Reżyser milczy. Wobec tak sformułowanego pytania każda odpowiedź zdałaby się banalna.

W „Lolita vib-zeme” jak żywo odbijają się echa kultowego „Môjû” (1969) Yasuzo Masumury. Skupiający się finalnie na odszukaniu ekstazy w cierpieniu „Blind Beast”, pod koniec lat sześćdziesiątych musiał szokować. Rok ’87 to praktycznie końcówka złotego okresu kina pink – co nie zmienia faktu, iż Hisayasu Sato od zawsze wiedział co robi, toteż wypadku „Lolita Vibrator Torture” na wstępie zastosował najpospolitszy z możliwych chwytów – skandalizująco brzmiący tytuł. Podobnie jak u Masumury, główny bohater porywa upatrzoną ofiarę, więzi ją, aż w końcu wychodzi na jaw, że obydwoje potrzebują sadomasochistycznych orgii bardziej niż im się to z początku wydawało. Gdy zamęczanie kolejnych ofiar nie wywołuje już tego 'dreszczyku emocji' , zaczynają igrać ze sobą. Z czasem coraz wyraźniej zarysowuje się ich aseksualność, zastąpiona ciągotkami do sprawiających ból, acz przyjemnych zarazem perwersji. Wypełnione imitacjami fragmentów kobiecego ciała, ponure studio zastąpione zostaje na niemniej posępny kontener, którego ściany powyklejano odpychającymi kompozycjami zdjęć, przedstawiających pełne przerażenia, umorusane krwią twarze ofiar. Tym samym Sato uwidacznia trawiący sporą część męskiej widowni fetysz, jakim jest szkolne umundurowanie. Dopełniająca całości industrialna ścieżka muzyczna, zmiany w myśleniu tonącej w świecie spaczeń dziewczyny i jej wyraźne samobójcze skłonności tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że zdecydowanie nie jest to film dla wszystkich. Sato stawia trudne pytania, a skrajnie pesymistyczny wydźwięk całości i ustawiczne brzęczenie wibratora, niezmiennie gotowego do wtargnięcia w dziewicze rejony ciał torturowanych uczennic sprawią, że do końca tego seansu wytrwają jedynie najodporniejsi. 

by dux

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz