poniedziałek

Recenzja: Subway Serial Rape: Lover Hunting (1988)


Tytuł oryginalny: Chikatetsu renzoku reipu: Aijin-gari (aka Chikatetsu renzoku reipu 4)
Tytuł angielski: Subway Serial Rape: Lover Hunting
Reżyseria: Shuji Kataoka
Scenariusz: Shuji Kataoka
Kraj: Japonia
Data produkcji: 1988
Występują: Yukijiro Hotaru, Kanako Kishi, Sayaka Hitomi, Fumiaki Tobayama             


Metro. Wpierw schodami w dół, następnie krótki postój na obskurnej, podziemnej stacyjce w oczekiwaniu na nadjeżdżający środek transportu. Automatycznie rozsuwające się drzwi zapraszające cię do chłodnego, dobrze oświetlonego wnętrza… a gdyby tak urządzić w nim orgię ociekających seksualną przemocą, zbiorowych gwałtów?

Zielone światło na realizację podobnych zamysłów uzyskać można chyba tylko w Kraju Kwitnącej Wiśni. Szefostwo Nikkatsu wyłożyło fundusze na „Subway Serial Rape” nie przypuszczając, że Kataoka tworzy właśnie zalążek jednej z najpopularniejszych serii violent pink lat osiemdziesiątych. Kolejne odsłony tetralogii – wyprodukowane w ’86 „Subway Serial Rape vol. II: Office Lady Hunting” („Chikatetsu renzoku reipu: Ol-gari” aka „Chikatetsu renzoku reipu 2”)  i w ’87 „Subway Serial Rape vol. III: Uniform Hunting” („Chikatetsu renzoku reipu: Seifuku-gari” aka „Chikatetsu renzoku reipu 3”) – cieszyły się jednak malejącą oglądalnością, podobnie jak inne pinku powstające na przełomie tych i kolejnych lat. Wpływ na słabnące zainteresowanie brutalną erotyką miała przede wszystkim  legalizacja twardej pornografii, oraz towarzysząca jej popularyzacja odtwarzaczy kaset VHS, na którym to nośniku nagrania spod znaku AV (adult videos) wypuszczano w ilościach hurtowych. Swoisty spinacz serii, „Subway Serial Rape: Lover Hunting” nakręcony u schyłku lat osiemdziesiątych, to bez dwóch zdań godne zejście cyklu z podupadającej sceny…

…w którym punktem wyjściowym dla rozwoju fabuły po raz kolejny okazał się ponury akt gwałtu w wagonie metra. Krzywdzonej dziewczynie i tym razem nikt nie pomógł – nawet przypadkowy fotograf wolący ukradkiem robić zdjęcia, niźli brać czynny udział w całym zajściu.
Fotki wywołują ogólnospołeczną dyskusję na temat etyki dziennikarskiej, pokrzywdzona zaś popełnia samobójstwo. Ciekawska reporterka obiera sobie za cel śledzenie jednego z odpowiedzialnych za tragedię zbirów. Razem z kamerzystą wsiada do metra…

Zaprezentowane z onieśmielającą szczegółowością, beznamiętnie rejestrowane zgwałcenia najmocniejszym akcentem filmu pozostają jedynie w sferze wizualnej. Prawdziwe spustoszenie moralne w psychice widza sieją bowiem dopiero ich następstwa. Widać jak na dłoni, że Kataoka nie próżnował przez te cztery lata, sukcesywnie powołując do życia kolejne godziny „Subway Serial Rape” i ewoluując artystycznie wraz z rozwojem tytułu. W oczy rzuca się rozbudowany wachlarz zachowań pasażerów zmuszonych do oglądania perwersyjnych wybryków gangu oprychów – jedni wychodzą z przedziału, drudzy odwracają głowę w przeciwną stronę udając, że nic ich to nie obchodzi, a wiadomo, że nawet jeden odważny nie poradzi sobie z czteroma rosłymi chłopami. Nadal można snuć domysły nad przyczynami fascynacji zjawiskiem publicznego gwałtu, przypadłości której żywym przejawem zdaje się być uwieczniający incydent na kliszy mężczyzna. Późniejsze tłumaczenie, że interwencja nie leży w gestii reportera, a jedynie zabezpieczenie uchwyconego materiału zwraca uwagę na pogłębiającą się znieczulicę społeczną. Patrząc na politykę stacji telewizyjnych, bez chwili przerwy rozprawiających o zajściu w celu zwiększenia oglądalności można odnieść wrażenie, że urzeczenie tematyką seksualnego sadyzmu urosło do rangi skrzywienia społecznego. Tymczasem nie radząca sobie z poczuciem wstydu ofiara decyduje się na desperacki krok. Scena, w której zaszczuta przez pismaków dziewczyna podcina sobie żyły, jest bezapelacyjnie najbardziej dołującym momentem w całym obrazie. W lekkie osłupienie wprawia zaś zgoda szefa głównej bohaterki na jej zgwałcenie, a wszystko po to, żeby wzrósł poziom oglądalności. Gdzie leży granica między wulgarną pornografią, a gwałtem na żywo… na antenie TV?
…toż to nie lada atrakcja, coś w sam raz dla amatorów mocnych wrażeń, eksperiencja jakiej nie da się już pogłębić. Chyba że…

Koordynator dziennikarzy wie czego chce, zdaje sobie sprawę z faktu, iż statystyczny telewidz ma ochotę na jeszcze więcej, dalej, intensywniej – jeśli nie z chorych pobudek, to ze zwyczajnej ludzkiej ciekawości, pytanie co dalej? Snuff w porze lunchu?

„Chikatetsu renzoku reipu: Aijin-gari” nie jest filmem dla każdego, a sprawnie zrealizowanym, zamykającym się w ramach nurtu spektaklem o gwałcie i jego ewentualnych następstwach. To dołujące, podsypane odpowiednią ilością mizoginii, lecz zarazem piekielnie przewrotnie kino z drugim dnem. Pozostaje tylko żałować, że na czwartej odsłonie się skończyło...

by dux

piątek

Recenzja: Subway Serial Rape (1985)


Tytuł oryginalny: Chikatetsu renzoku repu
Tytuł angielski: Subway Serial Rape
Reżyseria: Shûji Kataoka
Scenariusz: Shûji Kataoka
Rok produkcji: 1985
Występują: Mami Fujimura, Eri Ishizaka, Akira Okamura, Ren Ôsugi        







Czteroczęściowa seria „Subway Serial Rape” to jedynie niewielki odsetek szokujących obrazów ze stajni Nikkatsu – wytwórni której charakterystyczny styl tzw. romantycznej pornografii zdobył sobie na początku lat 70-tych niemałą popularność. Z biegiem lat japońskie kino erotyczne, szczególnie to w wydaniu S&M ulegało stopniowej brutalizacji, żeby wymienić tylko takich reżyserów jak Koyu Ohara („White Rose Campus: Then Everybody Gets Raped”, „Zoom Up: Rape Site”, „Wet & Rope”), Yasuharu Hasebe („Black Tight Killers”, „Rape!”, „Assault! Jack the Ripper”, „Rape! 13th Hour”), czy Masaru Konuma („Flowers and Snakes”, „Wife to Be Sacrificed”, „Woman in a Box: Virgin Sacrifice”). W bogatej filmografii Kataoki przeplatają się pozycje stylistycznie różne – od typowych sadomasochistycznych roman porno („Apartment Wife: Ass Slave”), przez zabawę konwencją („S&M Hunter” jako swoisty mariaż kina pink, westernu i komedii), po zabarwione erotycznie filmy sensacyjne („Prisoner Maria: The Movie”) – przy czym to właśnie „Chikatetsu renzoku rape” pozostaje jednym z najważniejszych dokonań w jego długoletniej karierze reżysera i scenarzysty.

Gang zuchwałych oprychów atakuje w wagonie metra urodziwą barową hostessę. Coraz bardziej napastliwi chuligani w końcu gwałcą kobietę na oczach kilkunastu onieśmielonych całym zajściem współpasażerów. Wszystkiemu z ubocza przygląda się tajemniczy mężczyzna z walizką, który najwyraźniej chce zareagować. Coś go jednak powstrzymuje i bynajmniej nie jest to strach przed bandą chłystków…

„Chikatetsu renzoku rape” to wyjątkowo szorstki i perwersyjny violent pink. Reflektujący do zapuszczenia się w otchłań brudnej ludzkiej seksualności winni zapiąć pasy i przygotować się na ostrą jazdę bez hamulców, która dla głównych bohaterów tego posępnego, beznamiętnie sfilmowanego widowiska nie ma prawa zakończyć się szczęśliwie. Bestialski gwałt w metrze ma prawo szokować, dla zachodniego widza nieco dziwne może się wydać się także zjawisko fascynacji upublicznioną agresją seksualną. Zastraszeni przez typów spod ciemnej gwiazdy pasażerowie z przerażaniem i niedowierzaniem, lecz również łatwą do zauważenia ciekawością obserwują dramatyczne wydarzenia… co zowie się cichym przyzwoleniem. Kontrastująca zaś z  brutalnym erotyzmem, następująca praktycznie w chwilę po zgwałceniu głównej bohaterki scena namiętnego lesbijskiego seksu zmusza do myślenia. Dlaczego dwa, tak odległe względem moralnej poprawności akty rozładowania seksualnego napięcia zostają sobie przeciwstawione? I czemu w chwilę po traumatycznym doświadczeniu w kobiecie nagle rodzi się potrzeba samozaspokojenia?

Charakterystyczna dla nurtu pinku eiga częstotliwość demonstracji przebiegu seksualnego treningu, a co za tym idzie zdegradowania pierwiastka żeńskiego do pewnej roli, częściowo mogłaby pomóc w znalezieniu odpowiedzi na to frapujące pytanie. Mogłaby – ponieważ różnice kulturowe w wypadku takiego kina są aż nadto widoczne i odpowiedź z perspektywy punktu widzenia zachodniego widza mija się tu z celem. Wszak chodzi o emocje. Szalenie intrygującą postacią staje się natomiast w tym momencie jej trener, mężczyzna który zdradził Yakuzę i ukradł przestępczej organizacji sporą sumę pieniędzy – to właśnie dlatego nie chciał ujawniać się w metrze… nie godzi się jednak na powtórne zgwałcenie dziewczyny, gotów pociągnąć za spust w jej obronie. Nikt nie ma prawa tknąć jego własności, a za takową właśnie uważa główna bohaterkę. Kobieta zostaje zatem po raz enty uprzedmiotowiona, jej zdanie nie ma najmniejszego znaczenia, a jedynym skutkiem z góry skazanego na niepowiedzenie przeciwstawiania się woli (zawsze) silniejszego mężczyzny bywają sadomasochistyczne kary sprawiające więcej cierpienia, niż sam seks z niepożądanym partnerem. Trąci mizoginią?

...tak samo jak niemalże cały dorobek japońskiego kina seksploatacji na przełomie tych czterdziestu sześciu lat swojego istnienia i albo się to kocha, albo nienawidzi. Tymczasem znowu odzywa się kwestia nieco bardziej kompleksowego, kulturowego spojrzenia na sprawę – uprzedmiotowienie głównej bohaterki okazuje się moralnie niejednoznaczne gdy sama zaczyna darzyć uczuciem oprawcę. I nawet syndrom helsiński to pojęcie zbyt płytkie, ażeby upchnąć w nim całą gamę tematów, jakie porusza kino erotyczne z Kraju Kwitnącej Wiśni. Warto też nadmienić, iż efekt estetycznego szoku stanowi zazwyczaj znakomity punkt wyjścia do garści ciekawych przemyśleń, chwili zadumy. Oddzielną sprawą jest natomiast to, że do brutalności na szklanym ekranie człowiek wbrew pozorom bardzo szybko się przyzwyczaja i myśli później w nieco odmiennych kategoriach (nie mylić z psychopatyzmem!) niż fan wysokobudżetowych, często głupkowatych produkcji made in USA. Wracając jednak do przewodniego tematu omówienia (a od tego zaczęliśmy niebezpiecznie odchodzić na rzecz powtórzenia całej gamy truizmów, aczkolwiek wywołujących gwałtowne w swym przebiegu dysputy i pewien rodzaj świętego oburzenia u kasty, którą najprościej byłoby nazywać obrońcami cudzej moralności) i motywu gangstera – renegata ukrywającego się przed byłymi towarzyszami broni, wspomnieć należałoby o jedynej, nie mającej szczególnego wpływu na odbiór całości wadzie dzieła Kataoki, za jaką z całą pewnością uznać należy nadmierne spłycenie wątku kryminalnego. Z drugiej jednak strony dzięki takiemu zabiegowi mężczyzna pozostaje dla widza bohaterem w pewnym sensie enigmatycznym, nawet gdy ostatni kadr ulega wyciemnieniu, a w chwilę potem taśma filmowa bezpowrotnie się urywa (a już na pewno do kolejnego seansu ;))…

Wobec powyższego szczerze rekomenduję przedmiotowy obraz wszystkim, którym nie strasznym zdaje się być potężny zastrzyk sado-seksualnej ekstremy rodem z Japonii, że już nie wspomnę o zwolennikach nurtu, którzy (podobnie jak ja) słyszeli pewnie niejedną z wielu legend krążących wokół serii „Subway Serial Rape”. Podczas gdy bezkompromisowa fabuła epatuje szarzyzną i bezsensem codzienności, muzyka – na opak – umie wpędzić w dziwne poczucie odrealnienia. Bo to dzieło pełne kontrastów i jedyne takie w swoim rodzaju, kolejny dobry powód aby zainteresować się nurtem pinku eiga.

by dux

poniedziałek

Recenzja: Scorpion: Double Venom (1998) (II)


Tytuł oryginalny: Sasori: Korosu tenshi
Tytuł angielski: Scorpion: Double Venom  (aka Scorpion 2)
Reżyseria: Ryôji Niimura
Scenariusz: Daisuke Gotô
Rok produkcji: 1998
Występują: Chiharu Komatu, Kim Delgado






Kolejny W.I.P oraz sequel „Scorpion Double Venom”. Akcja rozpoczyna się w tym samym miejscu, gdzie zakończyła się część pierwsza. Nami po ucieczce z więzienia szuka jednorękiego porywacza swej siostry. Gdy go odnajduje i o mały włos nie zabija, ktoś ją ubiega zadając pierwszy cios, a samemu zostając rannym. Kobieta zaczyna opiekować się nowo poznanym mężczyzną, stopniowo zaprzyjaźniając się z nim. Poznaje też historię jego dziewczyny, która znajduje się w tym samym więzieniu z którego ona uciekła. Matsushima decyduje się pomóc i w przebraniu asystentki lekarza wkracza do zakładu karnego. Sprawy okażą się jednak znacznie bardziej skomplikowane, niż jej się to wydaje.

Wykonanie stoi na analogicznym poziomie jak część pierwsza. Przez większą część filmu miałem lekki niedosyt, że jednak oryginał był lepszy. Bardzo dobra końcówka i zaskakujący finał rekompensuje jednak wcześniejsze braki. Zdecydowanie mniej erotyki zmartwi miłośników pinku.

Reasumując, polecam każdemu kto obejrzał „Sasori: Joshuu 701-gô” i był zadowolony. Warto zobaczyć obydwie odsłony w ciągu, jako jeden film, bo w zasadzie takowym właśnie są. 

by Borg

niedziela

Recenzja: Scorpion: Double Venom (1998) (I)


Tytuł oryginalny: Sasori: Joshuu 701-gô
Tytuł angielski: Scorpion: Double Venom (aka Scorpion: Female Prisoner #701 or Scorpion)
Reżyseria: Ryôji Niimura
Scenariusz: Daisuke Gotô
Rok produkcji: 1998
Występują: Chiharu Komatu, Atsuki Katô, Miho Kiuchi, Ichiho Matsuda, Shôko Nakahara, Shinobu Sakagami  



Młoda lekarka Nami Matsushima pracuje w klinice. Piętnaście lat wcześniej była świadkiem porwania młodszej siostry i dokładnie zapamiętała twarz jednego porywacza, oraz charakterystyczny szczegół budowy ciała drugiego – brak ręki. Pewnego dnia w jednym z pacjentów poznaje porywacza. Gdy oświadcza mu, że go rozpoznała ten kpi z niej, iż z uwagi na przedawnienie sprawy niewiele może zrobić. Matsushima w przypływie złości zabija i trafia na dziesięć lat do obozu pracy, gdzie dostaje numer #701. Życie więzienne wymaga dostosowania się, a ponadto trzeba uciec, by odnaleźć drugiego z porywaczy… W więzieniu Nami zaprzyjaźnia się z kobietą skazaną na śmierć, wpada w oko dyrektorce zakładu ;), a także natrafia na trop pewnej afery.

Jak widać z krótkiego opisu fabuły mamy do czynienia z typowym przedstawicielem subgatunku W.I.P. (Women in Prison). Ewidentne są również nawiązania do słynnego „Female Prisoner #701: Skorpion” z 1972 roku, m.in. imię skazanej, numer więzienny, fabuła. Film jest ładnie wykonany pomimo widocznego małego budżetu. Główna bohaterka prezentuje się całkiem uroczo, aczkolwiek ustępuje Meiko Kaji z oryginału, z tym, że osobiście znacznie bardziej podobała mi się dyrektorka zakładu, zwłaszcza w scenie erotycznej z Nami.

Ciekawa historia, trochę przemocy, sporo erotyki – polecam każdemu amatorowi kina pinku eiga w łagodniejszym wydaniu. Jakichś rażących wad i błędów nie zauważyłem.

by Borg

poniedziałek

Recenzja: Wife to Be Sacrificed (1974)


Tytuł oryginalny: Ikenie fujin
Tytuł angielski: Wife to Be Sacrificed
Reżyseria: Masaru Konuma
Scenariusz: -
Rok produkcji: 1974
Występują: Naomi Tani, Nagatoshi Sakamoto, Terumi Azuma, Hidetoshi Kageyama
                 





W filmach azjatyckich bardzo często mamy do czynienia z mariażem erotyki, grozy oraz okrucieństwa i realistycznie ukazanej przemocy. Efekt taki występuje w produkcjach „made in Hong Kong” zaliczanych do tzw. III Cat ale przed wszystkim w filmach pinku rodem z Japonii. Wyjątkowo często w tych produkcjach do seksualnego znęcania się nad kobietami używa się rozmaitych sposobów wiązania. Nie jest dziełem przypadku, iż to właśnie w kinie japońskim sznury i węzły uzyskały taką popularność...

W Kraju Kwitnącej Wiśni powstała bowiem już w średniowieczu erotyczna sztuka Shibari.  Początkowo funkcjonowała ona jako dodatek do technik zwanych Hojojut praktykowanych na polu walki. Polegało to na jak najszybszym schwytaniu i unieruchomieniu przeciwnika za pomocą sznurów. Przy zgłębianiu tajników owej sztuki samurajowie szkolili się również w zadawaniu jak najdotkliwszych cierpień. Wiązanie było też stosowane często jako kara i w tym wypadku przy zakładaniu pęt chodziło nie tylko o to, aby delikwent się nie wyswobodził, ale i by zadać mu dodatkowy ból związany z unieruchomieniem w niewygodnej pozycji i naciskiem sznurów na ciało. W owym czasie zaczęto także stosować techniki wiązania do zabaw erotycznych. Właściwie to już wtedy sznur stał się symbolem władzy i kontroli nad kobietą w świecie fantazji erotycznych Japończyków. Do dnia dzisiejszego erotyczne techniki Shibari są praktykowane oraz pokazywane w niezliczonych pinku. Mało tego, we współczesnej Japonii funkcjonują i cieszą się dużym powodzeniem specjalne sztuki quasi teatralne w czasie, których mistrz wiązania pokazuje arkana swej sztuki – często na osobie wybranej z widowni – istnieją ponadto książki na ten temat, albumy i czasopisma. W ramach Shibari istnieje całe mnóstwo rozmaitych szkół i stylów wiązania a mistrzostwo w nich jest osiągane po wielu latach treningu.

Wyreżyserowany przez Masaru Konumę film jest jednym z tych pinku, które sztukę wiązania eksponują niemalże wzorcowo, poza tym zawiera on ciekawą fabułę a i wykonanie sprawia, iż dobrze się go ogląda. Dla miłośników kina erotycznego plusem będzie udział w roli głównej  Naomi Tani. Gra ona postać Akiko byłej żony Kunisada, który przed kilku laty trafił do więzienia, a teraz, po wyjściu, zamierza nauczyć ex małżonkę posłuszeństwa. W tym celu porywa ją i wywozi do położonego w lesie opustoszałego domu, gdzie więzi oraz poddaje torturom, a także ciągłemu poniżaniu. Akiko podejmuje dwie próby ucieczki. Po pierwszej, nieudanej, zostaje surowo ukarana przez Kunisadę. Druga eskapada kończy się dla niej tragicznie, albowiem zostaje zgwałcona przez dwóch przypadkowych myśliwych i pozostawiona sama w lesie. Od niechybnej śmierci ratuje ją Kunisada. Sprowadza z powrotem do domu i przygotowuje osobliwą ceremonię małżeństwa. Robi Akiko makijaż i ubiera w nowe odświętne szaty, wspomina pierwsze wesele. Od tej pory w świadomości kobiety zaczynają zachodzić przemiany… Pewnego dnia Kunisada znajduje w lesie młodą parę, która z miłości postanowiła popełnić wspólne samobójstwo. Zabiera ich do swojej siedziby i postanawia „wyleczyć” z miłości w ten sposób, iż zmusza jedno do oglądania poniżeń drugiego. Od tego momentu cała czwórka zgłębia kolejne etapy wtajemniczenia w świat perwersyjnego seksu i przemocy.

Największym plusem „Wife to be Sacrificed” jest – w mojej ocenie – gra aktorska Naomi Tani. Śmiało można powiedzieć, iż jest to jej film, a pozostałe osoby stanowią dla niej tylko tło. Naomi jest ładną aktorką, dojrzałą kobietą – miłośnicy nastolatek w roli głównej mogą się poczuć rozczarowani, ale dla konesera orientalnej urody przyjemnością będzie jej oglądanie.

Obraz sprawia wrażenie mizoginistycznego i taki chyba był zamiar jego twórcy. Wątpliwości budzi końcówka stwarzająca możliwość różnych interpretacji – gdy Kunisada odchodzi pozostawiając w domu Akiko przyszło mi na myśl, iż to właśnie ona zwyciężyła pojedynek  i podporządkowała sobie swojego oprawcę, który nie będąc w stanie dotrzymać jej kroku woli odejść.  Taka interpretacja byłaby wyłomem w konwencji filmów pinku i za samą możliwość jej przyjęcia obraz ma u mnie duży plus.

Katalog ukazanych tortur nie jest zbyt obszerny i skupia się głównie na rozmaitych metodach wiązania. Mamy możliwość dokładnego przyjrzenia się jak Kunisada zakłada poszczególne węzły i doskonale widać jaka to trudna i pracochłonna sztuka. Z innych metod „nauki niegrzecznych kobiet” możemy zobaczyć polewanie gorącym woskiem, chłostę, lewatywę oraz całe spektrum poniżeń psychicznych w postaci pozbawiania intymności, swobody, zmuszenia do jedzenia z podłogi itp.. Nie obyło się również bez tak charakterystycznych dla pinku eiga scen gwałtu.

Od strony wizualnej obraz zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Zdjęcia są robione tak by uwidocznić subtelną grę świateł i cieni. Większość scen rozgrywa się w półmroku, gdzie jedynym oświetleniem jest płomień świeczki, co jeszcze bardziej podkreśla wizualną atrakcyjność filmu. Bardzo dobrze przez to wypada piękne ciało Naomi. Stosując odpowiednie położenie kamery uniknięto typowej dla japońskich produkcji, tzw. optycznej cenzury polegającej na sztucznym zamazaniu ostrości obrazu. Dobrze wypada dom, do którego została uprowadzona Akiko. Jego ponury i surowy klimat współgra z sytuacją, w jakiej znalazła się główna bohaterka. Podobne wrażenie robi scena w lesie, podczas ucieczki Akiko. Muzyka jest stonowana i często ogranicza się do odgłosów natury. Ilość dialogów jest niewielka, a Kunisada raczej milczy – motywy jego działania poznajemy z nielicznych wypowiedzi oraz efektów jakie rodzą podjęte przez niego kroki.

Polecam tan obraz każdemu, kto lubi kino pinku. Pozostali odbiorą go tylko jako kolejny chory film erotyczny, absolutnie niewart czasu dlań poświęconego.

by Borg

środa

Recenzja: Lolita Vibrator Torture (1987)


Tytuł oryginalny: Lolita vib-zeme (aka Himitsu no hanazono)
Tytuł angielski: Lolita Vibrator Torture
Reżyseria: Hisayasu Sato
Scenariusz: -
Rok produkcji: 1987
Występują: Yutaka Ikejima, Kiyomi Ito, Takeshi Ito
                 





Czy wibrator – popularna erotyczna zabawka imitująca męski członek, zasilana przez baterię lub bezpośrednio z sieci energetycznej, wykonana z gumy, lateksu, silikonu, plastiku, metalu, bądź szkła; której rozmiary wahają się zwykle od 10 do 30 centymetrów długości i 1-5 cm średnicy, pierwotnie przeznaczona do stymulacji narządów płciowych, częstokroć stosowana i do podrażniania stref erogennych – w rękach szaleńca może przeistoczyć się w narzędzie służące do zadawania bólu?

Pewien samotny fotograf zwabia młodziutkie uczennice do usytuowanego na dachu wieżowca kontenera. Zwłoki zamordowanych, wcześniej torturowanych przy użyciu wibratora dziewcząt polewa kwasem. Wreszcie trafia kosa na kamień – zabójca uprowadza pannę, której bestialskie traktowanie zdaje się nie przeszkadzać, wręcz odwrotnie…

Sato nigdy nie przebierał w środkach, tworząc charakterystyczne wyłącznie dla siebie, szorstkie i nieprzyjemne w odbiorze kino. Dla przykładu, w roku ’89 stworzył homoseksualny „Lunatic Theatre” (nawiązujący do innego głośnego dzieła Piera Paolo Pasoliniego), później były zoofilskie „Horse Woman Dog” (1990) i „Stable Lady” (1991), z prowokatorską sceną ipsacji przy użyciu odciętego końskiego penisa. Dwa ostatnie jak na razie nie doczekały się tłumaczeń na język angielski. „Lolita Vibrator Torture”, podobnie jak „Survey Map of Paradise Lost” (1988), czy  „Naked Blood” (1995) zdaje się poruszać problem alienacji, wynikającej częstokroć z problemów w komunikacji międzyludzkiej. Wibrator jako przedłużenie, albo raczej zamiennik właściwego narzędzia gwałtu – prącia – paradoksalnie w odniesieniu do swojej archaicznej funkcji, zsyła na młodziutkie ciała gehennę. Zwyrodnialec nie potrafi jednak inaczej, wybierając atypową formę kontaktu ze swoimi ofiarami – poprzez dominację, przerażenie i dławiący ból – pozwala sobie na doznania, których jałowo egzystujący tłum może mu tylko pozazdrościć. Targany swego rodzaju wewnętrzną irytacją używa jedynego działającego, niezawodnego miernika dziewczęcej ekscytacji (albo raczej cierpienia). Bzyczący mechanizm snuje się po wargach młódek, jakby błagając o wtargnięcie do wnętrza jamy ustnej. Agresywna okupacja gardzieli i zahaczający o napięte ze strachu sutki ofiary rajd ku jej miednicy, stanowi zaledwie preludium do aktu penetracji. Ten z kolei ginie wśród odmętów niedefiniowalnego szaleństwa gwałciciela. Efekt migotania tylko dolewa oliwy do ognia. Stymulowane tęczówki poddają się wreszcie atmosferze zaszczucia i beznadziei. Tymczasem oko kamery zdaje się czymś wyraźnie interesować… zbliżenie na ogarnięte histerią, powykrzywiane w grymasie bólu lico wymiotującej krwią uczennicy szokuje dokumentalnym wręcz realizmem. Uczucie tzw. bezpiecznego strachu zostaje poważnie nadszarpnięte. Widz niejako ląduje po drugiej stronie ekranu. Ludzkie okrucieństwo nie ma granic, inna sprawa z czego wynika. Reżyser milczy. Wobec tak sformułowanego pytania każda odpowiedź zdałaby się banalna.

W „Lolita vib-zeme” jak żywo odbijają się echa kultowego „Môjû” (1969) Yasuzo Masumury. Skupiający się finalnie na odszukaniu ekstazy w cierpieniu „Blind Beast”, pod koniec lat sześćdziesiątych musiał szokować. Rok ’87 to praktycznie końcówka złotego okresu kina pink – co nie zmienia faktu, iż Hisayasu Sato od zawsze wiedział co robi, toteż wypadku „Lolita Vibrator Torture” na wstępie zastosował najpospolitszy z możliwych chwytów – skandalizująco brzmiący tytuł. Podobnie jak u Masumury, główny bohater porywa upatrzoną ofiarę, więzi ją, aż w końcu wychodzi na jaw, że obydwoje potrzebują sadomasochistycznych orgii bardziej niż im się to z początku wydawało. Gdy zamęczanie kolejnych ofiar nie wywołuje już tego 'dreszczyku emocji' , zaczynają igrać ze sobą. Z czasem coraz wyraźniej zarysowuje się ich aseksualność, zastąpiona ciągotkami do sprawiających ból, acz przyjemnych zarazem perwersji. Wypełnione imitacjami fragmentów kobiecego ciała, ponure studio zastąpione zostaje na niemniej posępny kontener, którego ściany powyklejano odpychającymi kompozycjami zdjęć, przedstawiających pełne przerażenia, umorusane krwią twarze ofiar. Tym samym Sato uwidacznia trawiący sporą część męskiej widowni fetysz, jakim jest szkolne umundurowanie. Dopełniająca całości industrialna ścieżka muzyczna, zmiany w myśleniu tonącej w świecie spaczeń dziewczyny i jej wyraźne samobójcze skłonności tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że zdecydowanie nie jest to film dla wszystkich. Sato stawia trudne pytania, a skrajnie pesymistyczny wydźwięk całości i ustawiczne brzęczenie wibratora, niezmiennie gotowego do wtargnięcia w dziewicze rejony ciał torturowanych uczennic sprawią, że do końca tego seansu wytrwają jedynie najodporniejsi. 

by dux

piątek

Recenzja: Raw Summer (2005)


Tytuł oryginalny: Nama-natsu
Tytuł angielski: Raw Summer
Reżyseria: Keisuke Yoshida
Scenariusz: Keisuke Yoshida
Rok produkcji: 2005
Obsada: Sora Aoi, Yutaka Mishima, Nahoko Amahisa, Ayako Hirai




Stalking to model zachowania dla którego charakterystycznym jest ustawiczne  naruszanie życia publicznego i prywatnego jednej bądź więcej osób. Prześladowca (stalker) podgląda i śledzi swoją ofiarę, gromadzi informacje na jej temat, robi zdjęcia, wysyła wiadomości, niemile widziane upominki, kwiaty, wreszcie wydzwania wieczorną porą w nadziei, iż uda mu się nawiązać kontakt…

…gorzej gdy obsesja taka nabierze agresywnego charakteru – obserwator zacznie się odgrażać i podąży za obiektem swoich chorych manii wszędzie, gdzie ten go tylko zaprowadzi; włączając w to sferę pożycia seksualnego. Oczy stalkera nie winny bowiem ujrzeć tego, czego on sam widzieć nie chce… w innym wypadku realne zagrożenie dla życia trapionej przez niego osoby drastycznie wzrasta i naprawdę nie sposób przewidzieć, co stanie się dalej…

Masuo (Yutaka Mishima) budzi się ze świadomością, że oto nastał kolejny dzień. Czemu by go nie przeżyć tak samo, jak każdy inny? Wpierw masturbacja przy zdjęciu młodziutkiej Anko (Sora Aoi), nastoletniej uczennicy którą zwykł fotografować z ukrycia. Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy. Najwyższa pora by zwlec się z łóżka i zjeść śniadanie, ale przed tym jeszcze chwila zadumy przy setkach zdjęć dziewczyny, kolorowo zdobiących ponurą sypialnię samotnika. Jeszcze tylko krótka pogawędka z ojcem i siostrą po to by później… załapać się na ten sam pociąg którym do szkoły zmierza nastolatka. Magiczne chwile dobiegają jednak końca i pozostaje już tylko gnić w parszywej, aczkolwiek niezbyt męczącej robocie. Nikt nie wie, że w biurku przechowuje fotografię uczennicy, a jednak (!)… choć nie, to tylko fałszywy alarm… na całe szczęście.
Wizyta w gabinecie stomatologicznym, gdzie dziwnym trafem ona dorabia jako asystentka dentysty to – paradoksalnie – czysta przyjemność. Po powrocie do domu niezmąconą ciszą zaczyna go nawoływać telefon i tak w kółko… dzień po dniu… godzina po godzinie… minuta po minucie; przynajmniej do czasu…

…albowiem chyba nikt nie ma wątpliwości, że cała ta sytuacja jakoś musi się rozwiązać, a zagadką pozostaje tylko forma w jakiej ujście znajdzie wulkan skrywanych, intensywnie tłumionych uczuć i pożądań. Obsesja nieatrakcyjnego faceta w średnim wieku, choć on sam nie zdaje sobie z tego sprawy, ma wyraźnie seksualny charakter. Miłość do dziewczyny, która początkowo w ogóle nie wie o istnieniu natręta jest nie tyle anormalna, co wręcz groźna i widz ma tego świadomość. Wolności od strachu łakniemy wszyscy, podobnie jak tego świętego spokoju o który z przyzwyczajenia błagamy swoich bogów, gdy wszystkiego mamy już dosyć. Dlatego też „Raw Summer” sprawdza się jako lekki dreszczowiec budzący grozę na pierwotnej płaszczyźnie potrzeb bezpieczeństwa. Odczuwając je na co dzień bez większego problemu identyfikujemy się z bohaterką tym bardziej, że Aoi szczęśliwie poradziła sobie z udźwignięciem trudów roli zaszczutej Anko. Lepiej wypadł chyba tylko Mishima – momentami przerażający, gdzieindziej wzbudzający politowanie, celowo ukomiczniony znakomicie sportretował zamkniętego w sobie, zakompleksionego nieudacznika. Przyprawiał o ciarki na grzbiecie wykorzystawszy tłok w pociągu, molestując sparaliżowaną strachem uczennicę, tragikomicznie wylał morze łez w obskurnej toalecie, aż wreszcie przeszedł samego siebie w nieudanej próbie samobójczej, groteskowo upuszczając rzadką niczym soczek juchę… tylko czy dziewczyna wykaraska się z opresji, a on będzie potrafił z tym zerwać?

by dux